wtorek, 11 sierpnia 2015

WSTĘP


Gdy wysiadałam ze szkolnej łodzi w porcie mojego rodzinnego miasta nic nie zapowiadało, że w tym właśnie dniu zmieni się całe moje życie. Było parno, zbyt parno jak na początek lipca w wietrznym Chicago. Przepocona koszulka kleiła mi się do pleców i czułam jak trampki odparzają mi stopy. Zarzuciłam plecak na ramię i obejrzałam się ostatni raz na statek i spokoje wody jeziora Michigan. Gdzieś tam daleko, za horyzontem była niewidoczna dla mugoli Szkoła Magii Stanu Illinois położona na wyspie Grand Raine. Kochałam naukę magii i nie wyobrażałam sobie życia bez niej, jednak miło jest wrócić na chwilę do domu i odpocząć. Rozważyłam w myślach wezwanie taksówki ale doszłam do wniosku, że dam radę przejść te kilka przecznic. Najwyżej odetnę sobie z bólu stopy jak dojdę, co mi tam. Wspinałam się powoli zabytkowymi ulicami, niezdolna z powodu ciepła do podziwiania uroków miasta. Pod nosem burczałam przekleństwa pod adresem własnego masochizmu i okazjonalnie trącałam przypadkowego przechodnia barkiem. Gdzie ten wiatr, gdy jest potrzebny? Pytanie retoryczne. W końcu zmęczona stanęłam przed XIX-stowieczną kamienicą w całości należącą do mojej rodziny. Na szczycie krótkich schodów leżało kwadratowe pudełko obklejone papierem w idiotyczne różowe serduszka. Było przewiązane równie różową wstążką a na wieczku leżała czerwona róża i złożona na pół, biała karteczka z napisanym moim imieniem.
- Świetnie, nabawiłam się wielbiciela. Ciekawe jak, gdzie i kiedy… - Wywróciłam oczami zirytowana i sięgnęłam w dół po różę. Gdy tylko dotknęłam łodygi, od razu zraniłam się cierniem w palec wskazujący. Syknęłam z bólu i upuszczając kwiat, wsadziłam palec do ust. Ssałam go lekko i patrzyłam z odrazą na prezenty leżące przede mną. Gdy uznałam, że ból już minął, zaprzestałam ssania i ze zrezygnowanym westchnienie sięgnęłam po pudełko, różę i karteczkę, tym razem zachowując szczególną ostrożność. Otworzyłam drzwi wejściowe wolną ręką i weszłam do przyjemnie zimnego holu. Zamknęłam za sobą drzwi i udałam się prosto do kuchni. Położyłam wszystkie, niech szlag je trafi, prezenty na marmurowym blacie wyspy kuchennej i dwoma krokami dopadłam lodówki. Uwalniając stopy z butów, robiłam rekonesans jej zawartości. Wreszcie wyciągnęłam półlitrową butelkę cudownie lodowatej wody i wypiłam duszkiem połowę. Z butelką w ręce wróciłam do wyspy i zaczęłam się intensywnie wpatrywać w tandetne pudełko i zdradziecką różę.
-Mamo! Tato! Jesteście?
Odpowiedziała mi tylko cisza, więc wzruszyłam ramionami i odłożyłam butelkę obok róży. Podniosłam ją ostrożnie do nosa i powąchałam. Skrzywiłam się z obrzydzeniem i od razu wrzuciłam różę do kosza na śmieci. Nienawidziłam tego zapachu, ale wciąż masochistycznie musiałam się w tym upewniać. Przyszła kolej na bilecik. Adresat miał zdecydowanie paskudny charakter pisma i umiłowanie do tandety, ponieważ w ramach urozmaicenia użył czerwonego tuszu. Cóż, a przynajmniej myślałam wtedy, że to tusz.

Ukochana,
Nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia. Oczywiście, póki nie zobaczyłem Ciebie. Od tej pory nie potrafię przestać o Tobie myśleć. To uczucie między nami jest niezwykłe i chcę, by trwało wiecznie. Kocham Cię.
Twój na zawsze, S.
P.S. Mam nadzieję, że prezent Ci się spodoba. Długo wybierałem.

Uniosłam wysoko brwi w geście zdziwienia.
- Koleś jest zdecydowanie stuknięty. Dlaczego zawsze ja?! Tak jakbym szukała jakichkolwiek romansów – skrzywiłam się na myśl o tym i odrzuciłam karteczkę gdzieś na powierzchnię blatu. Nie wiedząc, czy jestem bardziej zmęczona czy zirytowana sięgnęłam po pudełko i jednym ruchem rozwiązałam wstążkę. Podniosłam wieczko i zajrzałam do środka. Nie wiedziałam wtedy jeszcze na co patrzę. Pierwsze co poczułam to mdlący zapach róż. Mnóstwo czerwonej, gęstej cieczy (aż mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, jakim sposobem to nie przeciekło…). A pośrodku solidny kawał mięsa. Zafascynowana i pełna złych przeczuć powoli sięgnęłam palcem do mięsa. Było zimne i mokre i o dziwnie znajomym kształcie. Obrzydliwe. I jeszcze ten cholerny zapach. Mięso nie powinno pachnieć, kurwa, różami! Spojrzałam na ociekający czerwoną substancją palec i wsadziłam go do ust. Od razu poznałam smak krwi. Zwymiotowałam do kosza.
Nie wiedziałam, bo skąd miałam wiedzieć, jak wygląda ludzie serce. I nigdy przenigdy bym nie pomyślała, że może leżeć poza ciałem, w tandetnym, papierowym pudełku na blacie wyspy w mojej kuchni. Skąd mogłam wiedzieć? Nie mogłam. Nie chciałam. Ale tego dnia wszystko się zaczęło. Moje życie uległo zupełnej zmianie. Przez to, że pojawił się On. Mój na zawsze. S.

3 komentarze:

  1. Omg. Ej szczerze to spodziewałam się czegoś w stylu Salazara wracającego zza grobu, ew wiecznie żywego, nękajacego hot 16, żeby odbudować ród/ wypełnić orzepowiednię/ coś równie idiotycznego.
    Póki co nie zapowiada się na marysuism, więc jest dobrze. Oby tak dalej!
    Nie wiem i nie domyślam się kim jest S, ale pofoba mi się. Lubię go xD
    Przypomniał mi się film Lejdis, gdzie koleś dał babce serce konia bo to największe jakie szło dostać, czy coś xD (uczyła biologii...)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, żadnych starożytnych magii, powracających założycieli domów ani hot 16. Tylko stary, dobry psychopatyczny morderca :) Mam wieeeelką nadzieję, że Vicky nie będzie miała nic wspólnego z Mary Sue. Bardzo sie cieszę, że jak narazie Ci się podoba i dziękuję za komentarz :) Ach, i uwielbiam Lejdis! :)

      Usuń
  2. Cześć.
    Nie mam pojęcia jak skomentować ten rozdział. Póki co jestem jeszcze w szoku, ale okej. S. to psychopata, podoba mi się xD. Dobra, czekam na następny wpis, oby szybko się pojawił.
    Życzę duuużo weny i pozdrawiam!
    Heather

    OdpowiedzUsuń