Poranek
był przyjemnie ciepły, mimo iż lekka mgła unosiła się w powietrzu utrudniając
widoczność. Mrużąc jasnobrązowe oczy, Ginny Weasley wystawiała twarz w stronę
słońca, starając się wchłonąć jak najwięcej ostatnich letnich promieni. Stała
przytulona do wzmocnionego intensywnymi treningami aurorskimi boku Harre’go, a
ten obejmował ją mocno ramieniem. Czekali jeszcze tylko na Hermionę. Ron robił
ciągle pięć długich kroków w jedną, a później w drugą stronę, całym sobą
reprezentując zmartwienie. Ginny uśmiechnęła się łagodnie na ten widok,
pośpieszając w myślach przyjaciółkę. Wciąż była wewnętrznie rozdarta. Z jednej
strony bardzo cieszyła się na powrót do Hogwartu i zaznanie jeszcze tej
namiastki dzieciństwa, którą jest zdolna odczuć po doświadczeniach wojny.
Chciała jeszcze tylko trochę szczeniackiej beztroski, to nie tak wiele. Z
drugiej natomiast będzie tak bardzo tęsknić za Harry’m… Przecież dopiero całe
to zamieszanie się skończyło i mogli po prostu ze sobą pobyć! Bez zmartwień,
bez Voldemorta nad głową, bez wszystkich tych dorosłych wciąż chcących czegoś
od Harre’go i bez… bez jego durnego altruizmu, każącego mu chronić ją za wszelką
cenę, nawet jej bólu! Przytuliła się mocniej do mężczyzny i zamknęła oczy. To
nie wróci. Skończyło się. Żyją w nowym świecie. I wszystko będzie już tylko
lepiej.
-Ron,
uspokój się. Wydepczesz zaraz dziurę w bruku – usłyszała niski, zabarwiony
śmiechem głos nad sobą i spojrzała w tamtym kierunku. Harry patrzył na
przyjaciela z uśmiechem, który jednak nie sięgał jego oczu. Och, jak bardzo
chciała rozwiać widocznych w nich smutek… Jednak nie mogła, bo wiedziała, że to
ona jest głównym jego powodem. I znów wróciła do ponurych rozważań natury
„jechać – nie jechać”.
-Ja
jestem spokojny! – Wybuchnął Ron, przyciągając tym samym jej uwagę. Stał
zaczerwieniony, spocony i błądził wzrokiem po tłumie znajdującym się na
peronie.
-Tylko
zaraz odjedzie wam pociąg, a jej wciąż nie ma! Może coś się stało? Na pewno coś
się stało. Musimy iść jej poszukać!
-Ron,
ochłoń – powiedziała cicho i zaraz dodała: - przecież nic jej nie grozi. Pewnie
metro się spóźnia albo coś.
Ron
spojrzał na nią ostro i już chciał coś powiedzieć, ale momentalnie się
zafrasował i zaczął widocznie uspokajać. Potarł wielką dłonią kark i jego
spojrzenie złagodniało.
-Martwię
się tylko – powiedział cicho i znów przeniósł wzrok na wejście na peron. I
właśnie ten moment Hermiona wybrała by się pojawić. Przeszła przez ścianę i
zrobiła spokojnie kilka kroków do przodu, jakby w ogóle nie przejmując się
spóźnieniem. Niestety nie zdążyła odejść na tyle daleko, by nie zostać kompletnie
stratowaną przez dziewczynę korzystającą z przejścia za nią.
***
Hermiona
wiedziała, że jest spóźniona. Była spóźniona odkąd tylko wstała, co było na
tyle osobliwe, że u niej wręcz niespotykane. Ona nie zasypiała ani się nie
spóźniała. To nie mógł być dobry dzień. Obudził ją tata, pytając, czy nie
jedzie dziś przypadkiem do szkoły. Ona w odpowiedzi zerwała się szybko z łóżka
i popędziła do łazienki, po drodze dając tacie powitalnego całusa w policzek.
Na szczęście spakowała się do magicznie powiększonej torby podróżnej i
przygotowała ubrania na podróż już wczoraj. Dobrze jest być przygotowanym na
wszystko co może się zdarzyć, nie ważne, jak absurdalne by było. Na przykład
jej aktualne zaspanie i spóźnienie. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i
skrzywiła się lekko. Blada cera, podkrążone oczy i obowiązkowy chaos na głowie
– aż dziw, że dopiero co wróciła z wakacji w Egipcie z Ronem. Na wspomnienie
tych chwil uśmiechnęła się, odpływając w przeszłość ale szybko przywołała się
do porządku. Jeszcze jedno krytyczne spojrzenie i podjęła decyzję – włosy,
które niestety nie postanowiły jakoś specjalnie się uspokoić, tylko urosły aż
do pasa, wciąż pozostając poplątane, z braku innych możliwości związała w
wysoki kucyk, a w twarz wtarła najpierw krem nawilżający, a później lekki
podkład. Jeszcze tylko mycie zębów i była gotowa. Zbiegła na dół do kuchni z
torbą na ramieniu. Przywitała się z mamą i musiała zostać jeszcze na
jajecznicy. Bo jak to, bez śniadania w podróż?! Z ponad pół godzinnym
poślizgiem, dosłownie wypadła z domu i popędziła do najbliższej stacji metra.
Gdy dobiegała właśnie ruszał pociąg, który powinien zrobić to dopiero za pięć
minut. Wściekła uderzyła dłonią w bok odjeżdżającej maszyny i aż sama zdziwiła
się swoją zapalczywością. Stała i czekała na następny, próbując się uspokoić i
przekonać samą siebie, że raz na dziesięć lat ma prawo się spóźnić. Oczywiście,
że ma. Prawda? Następny pociąg przyjechał spóźniony dziesięć minut, a ona
starała się nie myśleć nad niefortunnością dzisiejszych zdarzeń. W wagonie
spotkała koleżankę z czasów mugolskiej podstawówki i tak się z nią zagadała, że
przegapiła swoją stację. Wysiadła dopiero na następnej i praktycznie biegła,
czując jak przepaca biały tshirt i klnąc w myślach na te ostatnie promienie
letniego słońca. Gdy dotarła wreszcie na dworzec z ponad godzinnym spóźnieniem,
poszła na chwilę do łazienki, dochodząc do zapewne słusznego wniosku, że te
kilka minut już jej nie zbawi. Tam ochlapała twarz lodowatą wodą zmywając
nałożony podkład, ale za to uspokajając się i rozluźniając. Udała się spokojnie
w stronę przejścia na peron 9 i ¾. Stała tam szczupła, czarnowłosa dziewczyna,
ubrana w czarne jeansy i koszulę w czerwoną kratę, trzymając w jednej dłoni
klatkę ze średniej wielkości, krwiście czerwonym ptakiem, a w drugiej rączkę
wielkiej walizki i rozglądała się wokół wyraźnie skonfundowana. Hermiona
pamiętając o obowiązkach prefekta naczelnego i w ramach gryfońskiej pomocności,
postanowiła zagadać do tej osobliwej dziewczyny.
-Witaj!
Czy coś się stało? – Czarnowłosa spojrzała na nią szeroko otwartymi ze
zdziwienia, chabrowymi oczami i po chwili uśmiechnęła się kącikiem ust.
Hermiona nie potrafiła ocenić, czy jest to uśmiech przyjazny, czy raczej
pogardliwy.
-No
cześć. Szukam takiego dzikiego peronu, 9 i 2/3 bodajże, i jestem w małej
kropce.
-9
i ¾ - poprawiła ją odruchowo Hermiona, - Też na niego idę, więc może obserwuj
co ja zrobię, a ty później to powtórzysz. Co ty na to?
-
Dla mnie spoko. – dziewczyna wzruszyła ramionami, a Hermiona idąc w stronę
ściany zaczęła zastanawiać się nad jej dziwnym słownictwem i akcentem… Wygląda
na to, że czarnowłosa nie jest Angielką, co może tłumaczyć to, że Hermiona nie
widziała jej jeszcze ani razu w Hogwarcie. Przeszła na drugą stronę i odeszła
kilka kroków, rozglądając się w poszukiwaniu przyjaciół. Nie uszła jednak
daleko, bo nowopoznana dziewczyna także przeszła i nie mogąc zahamować
wylądowała na plecach Hermiony, przewracając ją i robiąc sporo hałasu. Walizka
nieznajomej i torba Hermiony poturlały się w przeciwnych kierunkach, a klatka
uderzyła w bruk przy akompaniamencie chrapliwego głosu ptaka. Ludzie wokół
przystanęli i zaczęli przyglądać się tej dziwnej scenie. Czarnowłosa pozbierała
się zdecydowanie wcześniej i już podnosiła klatkę przy okazji wyciągając rękę
do Hermiony.
-
O rany! Przepraszam Cię! Kompletnie nie ogarnęłam tego przejścia, swoją drogą
mega opcja! A wy co? Koniec przedstawienia! Sio!
Hermiona
siedziała na wpół zszokowana paplaniną tamtej, na wpół obolała i wpatrywała się
w obgryzione paznokcie dziewczyny. Ta podążyła za wzrokiem Hermiony i szybko
cofnęła rękę.
-
Stres – powiedziała zimno i dodała: - dzięki za pomoc, dalej dam sobie radę sama.
Chwyciła
rączkę walizki i szybkim krokiem odeszła w stronę pociągu, a ludzie schodzili
jej z drogi, by jak już przejdzie, zacząć intensywnie szeptać. Hermiona
siedziała jeszcze chwilę na zimnym bruku rozmyślając nad tym przedziwnym
spotkaniem.
***
Draco Malfoy nienawidził słońca. Było to
prawdopodobnie najszczersze i najmocniejsze uczucie jakie był w stanie żywić do
czegokolwiek. Nie do twarzy było mu w pocie i zaczerwienionej skórze. Teraz
stał oparty o okno w korytarzu Hogwart Express i wychylając przez nie górą
połowę ciała, palił mugolskie używki, zwane przez nich papierosami. Była to jedna
z nielicznych rzeczy, które wedle jego mniemania im się udały. Oczywiście on
nie był od nich uzależniony. Prawdziwy Malfoy nie uzależnia się od niczego.
Skrzywił się kpiąco na tę myśl i jedną ręką poprawił włosy związane w ciasny
kucyk. Zaciągał się mocno i pomyślał, że w sumie wypadałoby wracać do
patrolowania pociągu. Nie był oczywiście prefektem naczelnym, bo nawet święta McGonagall
nie dałaby w tych czasach takiej władzy Ślizgonowi, ale wciąż pozostawał
prefektem i musiał wypełniać powierzone mu obowiązki. Bardziej to irytujące,
niż pożyteczne.
-Malfoy! – jego uszu dobiegł wysoki okrzyk i
westchnąwszy zrezygnowany, wyrzucił peta przez okno.
-Parkinson! Jakże się cieszę, że cię widzę. Nie
miałaś przypadkiem patrolować wagonu obok?
-Miałam i skończyłam. Rusz tyłek i zrób to samo,
Zabini chciał się z nami podzielić jakąś nowiną, a ja nie mam ochoty znów na
ciebie czekać – powiedziawszy to, skrzywiła się z niesmakiem i stanęła obok
chłopaka z złożonymi na piersi rękoma. Wbiła w niego spojrzenie godne
bazyliszka, lecz blondyn zwyczajnie to zignorował, wciąż skupiając się na
krajobrazie za oknem. W końcu po chwili ciszy, dziewczyna westchnęła, a ramiona
opadły jej jakby w geście zrezygnowania.
-Rusz się – powiedziała prawie literując i już miała
odejść, lecz nagle stanęła za plecami chłopaka. Uśmiechnęła się złośliwie,
czego on niestety nie mógł widzieć i na tyle radośnie, na ile mogła będąc
ślizgonką, uszczypnęła go w pośladek. Draco aż podskoczył, bardziej z
zaskoczenia niż bólu i szybko odwrócił się w stronę dziewczyny z zamiarem
wymierzenia rychłej zemsty, lecz ta była już prawie przy wyjściu z przedziału,
zawołał więc tylko za nią:
-Jeśli na mnie lecisz, Parkinson, to wiedz, że w
relacji sadomaso to ja zawsze dominuję!
-Tak to sobie tłumacz, Dracusiu! – odpowiedziała z
echem śmiechu w głosie i zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze chwilę patrzył za nią,
z delikatnym uśmiechem, tak bardzo nie pasującym do stereotypu ucznia domu węża.
Opamiętał się jednak i przybrał idealnie nic nie znaczący wyraz twarzy. Sztywno
ruszył do pierwszego możliwego przedziału, z rozmachem otwierając jego drzwi i
pewnie wkraczając do środka. Jego wzrok spoczął na jedynej pasażerce w
pomieszczeniu. Siedziała na kanapie z czerwonej skóry, nogi mała położone na
siedzeniu naprzeciw niej, a na kolanach książkę, którą najwyraźniej czytała.
Zdawała się nie zauważyć jego, swoją drogą dosyć głośnego, wejścia, więc
postanowił wykorzystać to na dokładne obejrzenie sobie nieznajomej. Począwszy od
znoszonych i dość brudnych, czarnych butów, przez bardzo szczupłe, jak nie
wręcz chude nogi, obleczone w obcisłe czarne jeansy, kończąc na luźnej koszuli
w czerwoną kratę z podwiniętymi rękawami. Z tego
co widział po jakże, wątłych dłoniach, miała lekko śniadą cerę. Twarzy nie
widział niestety, ponieważ zasłaniały ją długie proste i jednolicie czarne
włosy dziewczyny. Stał tak kilka minut, zupełnie nie zwracając na siebie jej
uwagi i marszcząc jasne brwi w zamyśleniu. Nigdy jej wcześniej nie widział, był
tego pewien. Miał wyćwiczoną, po latach obcowania wśród śmietanki
Śmierciożerców, pamięć do ludzi. Musiał mieć, by przetrwać i nie dać nikomu pretekstu
do wyżycia się na nim. By odgonić niechciane wspomnienia, podszedł powoli do
dziewczyny, stając krok od jej nóg. Od razu dobiegł go przyjemny, cytrusowy
zapach jej perfum. Jakby tchnięta przeczuciem, podniosła wzrok i spojrzała mu w
twarz. Pierwszy raz w życiu widział tak intensywnie ciemnoniebieskie oczy.
Draco uważał siebie za konesera piękna, a ten kolor tęczówek był prawdopodobnie
jedną z najniezwyklejszych rzeczy jakie było dane mu podziwiać.
- Przyszedłeś tu może w jakimś konkretnym celu? –
spytała właścicielka owych czarujących oczu, w sposób bynajmniej nie czarujący,
wyjmując z uszu jakieś nieznane Draconowi kuleczki połączone czerwonymi
sznurkami. Ha, pewnie dlatego mnie nie słyszała – pomyślał i zmusił się do
przeniesienia wzroku w dół. Niestety, niewiele to dało, ponieważ teraz
dekoncentrowały go jej wydatne usta. Przemknęło mu przez myśl, że to aż
nierealne, mieć tak niepasującą twarz do sylwetki i zachowania. Twarz godną
anioła, w oprawie żebraczki bez manier.
- Nie no, serio, zaczynasz mnie przerażać. Pomóc Ci
w czymś? – spytała w ramach kiepskiej imitacji grzeczności i skrzywiła te
namiętne usta w próbie uśmiechu, który bardziej przypominał grymas bólu. Draco
westchnął w duchu na tę jawną niesprawiedliwość i odpowiedział:
- Oczywiście. Możesz zmienić krawca na początek. A
później powiedzieć, kim właściwie jesteś i co tu robisz.
Te niezwykłej barwy oczy rozszerzyły się a brwi
uniosły, zapewne w geście zdziwienia. Przekrzywiła lekko głowę i wpatrywała się
intensywnie w Dracona, a ten poczuł się, pierwszy raz od niepamiętnych czasów,
skrępowany.
- Po pierwsze: nie mam krawca, – powiedziała powoli,
jakby swoje słowa kierowała do kilkuletniego dziecka, - wszystkie moje ciuchy
kupuję w sieciówkach. - Draco wolał nie wnikać czym owe „sieciówki” są.
- Po drugie: serio? Mama manier nie nauczyła? To ty
tutaj jesteś mężczyzną, prawdopodobnie, więc to ty powinieneś pierwszy się
przedstawić.
Draco w pełnej zgrozy ciszy przyglądał się
zszokowany dziewczynie, a ta jakby nic patrzyła na niego niewinnie. Nie uraczył
jej odpowiedzią. Prychnął pod nosem i pomyślał, że powinien w tej chwili
udowodnić jej, że jak najbardziej jest mężczyzną. Zamiast tego wyszedł szybkim
krokiem z przedziału nie poświęcając bezczelnej dziewusze (o nieziemskich
oczach) ani jednego więcej spojrzenia i zamykając za sobą z hukiem przesuwane
drzwi. Dopadł z powrotem opuszczonego ledwie przed parunastoma minutami okna i
wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów. Wyciągnął jednego,
odpalił różdżką i zaciągnął się porządnie.
Wpuszczając zbawienny dym do płuc, starał się przekonać samego siebie, że wcale
nie zachował się jak rozhisteryzowana małolata. Spojrzał przed siebie i zmrużył
nagle bolące oczy. Oh, jak on nienawidził słońca!
***
Oderwała na chwilę wzrok znad najnowszego wydania
„Czarownicy” i rozejrzała się po przedziale. Z jej lewej strony przemijał w
szybkim tempie krajobraz za oknem, a naprzeciw siedziała starsza siostra
zawzięcie w ów obraz wpatrzona. Jej kształtne, blond loki spływały po
ramionach, aż za piersi, a błękitne oczy patrzyły beznamiętnie. Wydatne usta
lekko posmarowane bezbarwnym błyszczykiem, zaciśnięte były w linijkę. Dafne
wyraźnie czymś się martwiła, lecz Astoria nawet tego nie zauważyła. Zbyt była
skupiona na myślach, o tym, jak bardzo zazdrości siostrze każdego aspektu jej
powierzchowności. Obok Dafne siedział Blaise rozmawiający zawzięcie z Teodorem
na tematy, które to Astorii raczej nie interesowały. Bo cóż ciekawego było w
jakimś nowym eliksirze odczyniającym skutki jakiejś czarno-magicznej klątwy?
Nic a nic. Bardziej obchodził ją idealnie mleczno-brązowy odcień skróty
Blaise’a, lub jego hebanowe oczy, bądź zadziwiający metr dziewięćdziesiąt wzrostu
i ani gram tłuszczu. Albo krucze włosy Teodora i jego jedno soczyście zielone,
a drugie ciemnobrązowe oczy. Naprzeciw Teodora, przy drzwiach, siedziała
Millicenta Bulstrode, której to Astoria nigdy nie lubiła i nigdy nie potrafiła
zrozumieć. Gdyż ona, obdarzona przez naturę tak iście męskim ciałem i mysimy
włosami, prawdopodobnie oszczędziłaby światu widoku, a rodzinie wstydu i po
prostu popełniła samobójstwo. W odruchu potarła bransoletkę na lewym nadgarstku
i starała się odegnać rozdrażnienie. Spojrzała na siedzącą między nią a
Millicentą, Tracey Davis, która ze swoimi piegami i ogniście rudą czupryną
wyglądała jak bękarcia siostra Weasley’ów. Zresztą, nie zdziwiłaby się
specjalnie na taką wieść. Po półkrwi dziewce wszystkiego można się spodziewać, zupełnie
jak po szlamie… Jej rozważania przerwało nagłe wtargnięcie do przedziału Pansy
Parkinson. Czarnowłosa ścięła przez wakacje włosy, w stylu na pazia i zrobiła
sobie kolczyk w nosie. Chodziła teraz wiecznie z tym paskudnym kółkiem,
dyndającym niczym srebrny smark i obnosiła się z nim niczym z trofeum wojennym.
Jak arystokracja potrafiła nisko upaść, nigdy nie przestanie jej to dziwić.
- Smoku może jeszcze troszkę zejść, więc możesz
Blaise śmiało zaczynać bez niego – rozległ się w pomieszczeniu dźwięczny głos
dziewczyny i Astoria po raz kolejny skrzywiła się w myślach. By zrobić to
publicznie, była zbyt dobrze wychowana. Zabini odchrząknął i powiedział
uroczystym głosem:
- Otóż moi drodzy, dowiedziałem się ze źródeł
pewnych i niepowątpiewalnych, że będziemy mieli… - chwila pełnej napięcia ciszy
- … nową!
- Zabini, nie chcę Cię martwić, ale co roku mamy
kilkanaście nowych dziewczyn. I jeszcze nigdy tak Cię to nie ruszało.
- Bo ta konkretna nowa, drogi mój przyjacielu
Teodorze, jest niezwykła. Gdyż nie ma jak cała reszta jedenastu, tylko aż
szesnaście lat!
***
Powinien był rzucić to wszystko w cholerę. Odejść i
nigdy nie wrócić. Zaszyć się, gdzieś jak najdalej. I rozkoszować świętym,
niezachwialnym spokojem. Mógłby poświęcić się badaniom, stworzyć coś nowego,
rewolucyjnego. Nadrobić zaległe lektury, chociażby z działu beletrystyki.
Odpocząć, uspokoić się, wyciszyć. Znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Co on TU właściwie robi? Nie na świecie oczywiście, tylko w tej Sali. Co go TU
trzyma? Przyciąga niczym światło ćmę? Czy skończy jak ona, zapłaciwszy za
zaspokojenie ciekawości, powolną śmiercią w męczarniach? Mimowolnie potarł
kciukiem grubą bliznę na brodzie – nowy odruch, musi się go koniecznie wyzbyć.
Przeżył. Cudem właściwie, chociaż momentami myślał,
że przekleństwem raczej. Życie, to kara za całe zło, które wyrządził – dla
przyjemności czy z obowiązku, nie ważne. Ostatecznie krzywda to krzywda.
Uczyniona w imię większego dobra – wciąż go mdliło na myśl o tym sformułowaniu
– czy z powodu źle pojętej misji, to wszystko nie ma znaczenia. Jakie właściwie
ma znaczenie dla ludzi, którzy umarli, dlaczego nie żyją? Przecież i tak są
martwi. Nie myślą. Nie czują. Nie wiedzą, co ich śmierć uczyniła dla żyjących.
Chyba wolałby być teraz martwy. Miałby przynajmniej spokój. Nie musiałby znosić
tych tortur. Już chyba ostatnie spotkanie z Tomem było lżejsze, niż pierwsza
Uczta Powitalna po jego cudownym zmartwychwstaniu. Chociaż nie nazwałby tak
eksperymentalnej terapii w Św. Mungu, gdy miesiącami leżał w śpiączce
farmakologicznej zanurzony po czubek głowy w mieszance wybuchowej eliksirów
regeneracyjnych, odżywczych, nawadniających, spajających i Merlin wie jakich
jeszcze – terapia wciąż jest objęta tajemnicą, nawet dla pierwszego pacjenta,
który nie był królikiem. Dzięki temu żył, a raczej po prostu istniał, chociaż
wedle wszelkich praw magii powinien być już martwy. Została mu jedynie siatka
blizn obejmująca właściwie całe ciało, łącznie z twarzą, oświadczającą
wszystkim, którzy mieli odwagę spojrzeć „Oto jestem! Żyję! Pieprzcie się!”.
Niektóre wciąż bolały, szczególnie na zmianę pogody, ale mogło być gorzej. Bo
czymże jest lekki ból od czasu do czasu przy fakcie oddychania? Chodzenia? Jedzenia?
Gdy mowa o jedzeniu, kiedy wreszcie zacznie się ta Ceremonia?!
Rozejrzał się wciąż zamyślony po Wielkiej Sali i
niespodziewanie odkrył, że Ceremonia nie tylko się zaczęła, a nawet chyli się
już ku końcowi. Jeszcze dwa małe bachory i będzie mógł oddalić się do swoich
komnat. Jakoś przeszedł mu apetyt.
***
- Zauważyliście, że Snape jest jakiś taki zamyślony?
Może coś knuje?
- Histeryzujesz Neville – odpowiedziała spokojnie
Hermiona, sięgając po puchar z wodą.
- Cóż, rzeczywiście zachowuje się inaczej – poparła
chłopaka Ginny, patrząc z nad ramienia na stół nauczycielski i lustrując
wszystkich tam obecnych. Hermiona zgromiła ją tylko spojrzeniem, nie zniżając
się do komentarza. Piła małymi łyczkami, starając się nie stracić z oczu
drobnej, czarnowłosej dziewczyny ustawionej na końcu szeregu
pierwszoroczniaków. Była tylko o głowę od nich wyższa, z daleka nie dało się
określić jej wieku, więc większość uczniów przy stołach zapewne nie zwróciła na
nią należytej uwagi. Inaczej wszyscy już by byli zajęci zawziętym plotkowaniem.
- Może to przez te blizny? Czuje się nimi skrępowany?
Zaskoczenie wzięło górę i na sekundę zerknęła w
stronę Thomasa. No naprawdę, czasem zastanawiała się, czy nie powinna
przypadkiem być w Ravenclavie.
- Snape i skrępowany? Nigdy w życiu! – zawołała
Ginny odwracając się przed siebie i nieświadomie udowadniając przyjaciółce, że
jednak ktoś w ich domu myśli.
- Z nimi przeraża mnie jeszcze bardziej niż
wcześniej. – Neville zignorował wypowiedź dziewczyny, i blady jak konwalie
sięgnął drżącą dłonią po karafkę z wodą. Zaczął ostrożnie nalewać jej do
pucharu.
- Nie martw się! Na całe szczęście na tym roku żadne
z nas nie musi mieć eliksirów! – zakrzyknął radośnie Thomas, klepiąc Neville’a
na pocieszenie w ramię. Niestety, ten nieprzygotowany na taki ruch ze strony
przyjaciela, wylał resztę wody z naczynia na stół i własną szatę. Z miną
męczennika spojrzał na sprawcę swego nieszczęścia i już chciał jakoś to
skomentować, lecz przerwała mu McGonagall.
- Ceremonia Przydziału pierwszorocznych została
zakończona – oświadczyła spokojnie, a jej wzmocniony zaklęciem głos niósł się
po Wielkiej Sali z lekkim echem, - Jednak, jak widzicie jeszcze jedna osoba
czeka na przydział.
„Nareszcie” – pomyślała Hermiona. Czarnowłosa
wreszcie przekłuła uwagę wszystkich zgromadzonych i w Sali rozległ się cichy
szum rozmów. Dyrektorka skrzywiła się lekko i kontynuowała:
- Victorie przeniosła się z Chicago, by skończyć
szóstą i siódmą klasę u nas. Mam nadzieję, że przyjmiecie ją ciepło.
Szum wzmógł się, a Hermiona starała się wyczytać
jakiekolwiek emocje z twarzy dziewczyny, niestety bezskutecznie. Stała
nieruchomo na środku, patrząc twardo przed siebie. Jeśli była świadoma
wzbudzanego zainteresowania, to nie dała tego po sobie poznać. Intrygowała
Hermionę. Już na pierwszy rzut oka wydawała się pełna sprzeczności. Tak bardzo
tu nie pasująca. Tak bardzo inna. Było w niej coś co przyciąga, jednocześnie
odpychając. Hermiona zawsze kochała rozwiązywać zagadki. Teraz czuła, że
znalazła nową – i już nie mogła się doczekać, by nad nią popracować.
- Proszę o ciszę! – McGonagall odchrząknęła i
ciągnęła dalej:- A więc, Victorie Rose!
Dziewczyna ruszyła przed siebie pewnym krokiem,
sprawnie pokonując te kilka stopni prowadzących na podwyższenie z Tiarą.
Usiadła na zdobionym misternie taborecie, a spod długiej szaty wystawały jej
lekko znoszone trampki. Włożona delikatnie przez Dyrektorkę Tiara, opadła
zasłaniając czarnowłosej połowę twarzy. Widać było tylko jej zaciśnięte usta.
Siedziała sztywno ze złączonymi kolanami, a minuty mijały. Szepty uczniów znów
zaczęły się nasilać, odbijając echem od
ścian Wielkiej Sali. Hermiona nie potrafiła przypomnieć sobie dłuższego
przydziału. Może w Historii Hogwartu
będzie coś interesującego na ten temat? Musi później sprawdzić.
- Ciekawego gdzie trafi, prawda? Obstawiam
Huffelpuf.
- Ginny! Hazard nie przystoi Gryfonowi! Podbijam, że
do nas.
- Według mnie wygląda na Ślizgonkę – wtrącił cicho
Neville, gdy Thomas z Ginny mierzyli się na spojrzenia. Hermiona przytaknęła
głową, nie spuszczając jednak wzroku z czarnowłosej, więc nie zauważyła, czy
chłopak to spostrzegł. W końcu Victorie skrzywiła się lekko w uśmiechu i w Sali
rozległ się grzmiący głos Tiary:
- Slytherin!
***
To właśnie podczas takich chwil, bycie prefektem
było uciążliwe. Dręczenie szlabanami, pełnoprawne włóczenie się nocami po zamku
czy korzystanie z osobnej łazienki było jednak warte tej ceny, bo przede
wszystkim pozwalało zapomnieć. Wymazać na chwilę z pamięci niechciane
wspomnienia. Ból, do którego nikomu nie mogła się przyznać. Ponieważ jest on
słabością, a gdy człowiek jakąś posiada, to umiera. Pansy lubiła życie. Dużo
bardziej niż jedną, jedyną prawdę
wpajaną jej od urodzenia. I wykształciła w sobie zdolność do wyczuwania słabości
u ludzi, niczym rekin krwi wśród oceanicznej toni. Dzięki temu mogła teraz stać
przed wejściem do Wielkiej Sali w celu wypełnienia powinności prefekta –
zaprowadzenia nowej uczennicy do dormitorium – zamiast leżeć w rodzinnej
krypcie. Pierwszorocznymi zajął się już Draco. Snape i jego pomysły. W tej
chwili Pansy marzyła już tylko o gorącej kąpieli i miękkim łóżku – była
zmęczona.
Wreszcie, gdy zaczęła już czuć, że dłużej tak nie
ustoi, nowa Ślizgonka wyszła z Sali. Chwilę się rozglądała, po czym zauważywszy
Pansy, udała się w jej stronę.
- Hej, profesor Snake mówił, że mam Cię poszukać.
Jesteś Pansy, tak?
Z początku chciała zaprzeczyć, ale nie miała teraz
siły na złośliwości. Zamiast tego poprawiła tylko dziewczynę, zaznaczając, by
dla własnego bezpieczeństwa nigdy nie przekręcała nazwiska ich opiekuna i nakazała
podążanie za nią. Ta wzruszyła tylko ramionami i ruszyły. Szły w ciszy, a Pansy
dyskretnie lustrowała dziewczynę wzrokiem i oceniała. Drobna i chuda, mogła to
stwierdzić nawet pomimo szaty z naszywkami Slytherinu. To co w niej było
najciekawsze, to twarz. Charakterystyczna, zapadająca w pamięć, o ostrych
rysach. I te wielkie, chabrowe oczy. Cóż,
nie była piękna. Za to pociągająca, tajemnicza, fascynująca.
- Tak więc, Rose dlaczego…
- Vicky – przerwała jej gwałtownie. – Mów mi Vicky.
Nienawidzę róż.
Spojrzała na nią z lekkim zdziwieniem i
odchrząknęła.
- Dobrze, niech będzie. Tak więc, Vicky, dlaczego
się do nas przeniosłaś?
- Ach wiesz, takie tam. Zakochał się we mnie jeden
taki psychopata i, nie wiem czemu, może bym odwzajemniła uczucie?, przysyłał mi
ludzkie serca. Gdy aurorzy wreszcie ogarnęli kim on jest, to niechcący zabili
go przy próbie aresztowania.
Pansy ze zdziwienia, aż przystanęła i na chwilę zapominając
o swoim ślizgońskim opanowaniu, wpatrywała się w Vicky z szokiem wymalowanym na
twarzy. Ta także stanęła posłusznie przy niej. Mierzyły się wzrokiem, póki
Vicky nie skrzywiła ust w lekkim uśmiechu.
- Żarcik. Po prostu potrzebowałam nowego początku i
tyle.
Ruszyły dalej, nie odzywając się już do siebie.
Vicky była dziwna. Zdecydowanie dziwaczna, ale przy tym interesująca. Pansy
zastanawiała się, co takiego tak naprawdę ukrywa. Bo przecież ten tekst o
ludzkich sercach nie mógł być prawdą. Nawet Śmierciożercy nie robili takich
rzeczy, choć i wśród nich nie brakowało psychopatów. Nie, to był żart. W takim
razie co ukrywa? Musi się tego dowiedzieć. Uwielbiała znać sekrety innych.
Wiedza to władza. Zamyślona nawet nie zorientowała się kiedy doszły pod samo
wejście do Pokoju Wspólnego. Stanęły przed kamienną ścianą na końcu korytarza,
oświetlonego tylko przez zielony ogień lampionów.
- To jest wejście do naszego Pokoju Wspólnego i
dormitoriów. Żeby przejść trzeba wypowiedzieć hasło. Zmienia się ono co dwa tygodnie.
Wszystko jasna? – Dziewczyna przytaknęła.
- Przedstawię Cię kilku osobom z twojego i mojego
roku, a później pokaże twoje dormitorium.
- Dla mnie spoko.
- Świetnie. W takim razie: Być złym, to znaczy móc dokonać wyboru.*
***
- Co tam wieszasz? – usłyszała zabarwiony
ciekawością głos swojej nowej współlokatorki.
- Łapacz snów. – Dziewczyna nie zrobiła na Vicky
dobrego pierwszego wrażenia, ale przecież ona sama nie była osobą, która zwykła
go robić. Postanowiła nie zrażać się na wstępie i zobaczyć jak ta znajomość się
potoczy.
- A cóż to takiego? – Spojrzała uważnie na dziewczynę,
sprawdzając czy ta nie żartuje. Siedziała sztywno na jednym z dwóch butelkowozielonych
foteli ustawionych przed wodnym zwierciadłem
– tak chwilowo Vicky nazywała okno z widokiem na ciemną toń jeziora – i
opierając dłoń o ustawiony między nimi okrągły stolik, malowała uważnie
paznokcie. Wyglądała na całkiem poważną, ale jak Vicky zdążyła się już
przekonać, ze Ślizgonami nic nie jest pewne. Odwróciła się z powrotem w stronę
ogromnego łóżka i jednym ruchem zasłoniła zasłonę z jedwabiu, kolorem pasującego
do foteli.
- Służy do łapania koszmarów zanim jeszcze zdążą się
ukształtować w umyśle. Trzeba go od czasu do czasu czyścić na słońcu, bo się
zapycha. Zrobiła go dla mnie moja babcia.
- Pierwsze słyszę. To naprawdę działa? Cóż za dziwna
magia. – Vicky uniosła wysoko brwi i rzuciła brunetce zdziwione spojrzenie.
Brytyjczycy są tacy dziwni.
- Pewnie, że działa! – odparła lekko urażona i
podeszła do misternie zdobionej, mahoniowej żerdzi ustawionej między łóżkiem a
biurkiem. Siedział na niej spokojnie Wendigo – szkarłatny kardynał z
zabarwionymi na czarno końcówkami piór i okolicami dzioba, wielkością
przypominający raczej gołębia niż swojego niemagicznego odpowiednika.
- A nie lepiej wypić eliksir? – Pogłaskała ptaka
trochę za mocno, gdy usłyszała pytanie, a ten spojrzał się na nią z wyrzutem w
małych, czarnych oczkach i dziobnął lekko w rękę na znak protestu. Przeprosiła
poruszając bezgłośnie ustami i policzyła w myślach do dziesięciu, by się trochę
uspokoić. Jednak będą to ciężkie dwa lata…
- Nie – opowiedziała zimno, próbując uciąć dyskusję.
Jednak brunetka nie przestawała drążyć i zdawała się ignorować ostentacyjne
milczenie Vicky. W końcu ta dała za wygraną i zaczęła wykład:
- Eliksiry zbyt często zażywane uzależniają. Do tego
musisz się spodziewać, że będziesz miała złe sny, chyba, że chcesz taki eliksir
pić dziennie. Łapacz snów po prostu sobie wisi i bez żadnego wysiłku z twojej
strony, odbiera koszmary. Nie ma dużego zasięgu, więc zawieszony u mnie, nie
będzie działał u ciebie. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
- Och, pytam tylko z czystej kurtuazji. Nie ciekawi
mnie to.
„Jasne, a hipogryfy chrumkają, przekopując grządki
marchewki” - pomyślała zgryźliwie, ale nie skomentowała na głos wypowiedzi
Astorii. Zamiast tego zaciągnęła walizkę do, bodajże dębowej, komody, stojącej
w rogu pomieszczenia, między wolnym fotelem a potężnym biurkiem. Ustawiła się
tyłem do, wciąż siedzącej po drugiej stronie, dziewczyny i zaczęła
systematycznie układać ubrania w szufladach mebla. W ciągu wakacji wiele się
zmieniło, także jej stosunek do porządku. Mechaniczne czynności, powtarzane w
sposób ciągły, pomagały jej się uspokoić i wyciszyć. Wsadzając poskładane w
kostkę koszule do górnej szuflady, spojrzała uważnie na swoje krótkie,
obgryzione paznokcie. Skrzywiła się i pomyślała, że oto jest następna rzecz,
której wcześniej nie robiła.
- Mówiłaś, że zrobiła go twoja babcia? –
Wyprostowała się zdziwiona i spojrzała pytająco na dziewczynę. Ta siedziała
wciąż w tym samym skórzanym fotelu, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i
machała subtelnie dłońmi. W oczy rzucała się jej długa, rozszerzana u dołu,
błękitna spódnica – zresztą, Vicky zauważyła, że wiele brytyjskich czarownic
nosi spódnice o takim właśnie kroju. Spojrzenie brązowych tęczówek miała wbite
w amerykankę, która to odwzajemniała je, coraz wyżej podnosząc brwi.
- Łapacz – podpowiedziała dziewczynie Astoria z nutą
nagany w głosie. Vicky zdążyła już zupełnie zapomnieć o temacie ich rozmowy,
więc teraz tylko z westchnieniem wróciła do przerwanego rozpakowywania. Przez chwilę
zbierała myśli, decydując, jak ująć to najkrócej.
- Tak – potwierdziła w końcu. - Rodzina mojego taty
to Indianie Ojibwa – lekka duma pobrzmiewała w jej głosie, gdy to mówiła.
- Babcia mieszka w rezerwacie w Michigan. Tam żyje
się zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej. Połowa rady starszyzny to
szamani, tak nazywają tam czarodziejów, i istnienie magii to fakt powszechnie
znany. Oczywiście, mugole spoza społeczności nabijają się z nich – rozciągnęła
usta w grymasie i z rozmachem zamknęła ostatnią szufladę. Był to temat bolesny,
przez co za bardzo nie chciała dzielić się nim z właściwie nieznajomą
dziewczyną.
- Dlaczego?
- W skrócie? Magii nie ma, a szamani to tani
szarlatani. – Opadła na wolny fotel i podciągnęła nogi tak, by usiąść „po
turecku”. Ta w odpowiedzi tylko kiwnęła głową, wciąż powoli wachlując dłońmi.
Rozmawiały jeszcze chwilę o pochodzeniu Vicky, o germańskich korzeniach jej
matki, o życiu w Wietrznym Mieście i nauce na Grand Raine. Vicky w zamian
dowiedziała się, że Astoria ma starszą siostrę, że są czystej krwi – jak gdyby
było to ważne -, kto z kim aktualnie jest w związku – nie żeby wymieniane
nazwiska cokolwiek jej mówiły -, kogo należy unikać, a z kim powinna zawrzeć
znajomość. Po tej rozmowie, wiedziała już, że raczej nie będą się specjalnie
lubić ale wolała nie wywoływać wojny z dziewczyną, z którą będzie musiała
dzielić pokój przez prawie dwa lata. Przez cały czas trwania konwersacji miała wrażenie, że zderzenie światów, którego
doświadczała od rana, może ją w końcu przerosnąć. Czasem nie rozumiała tych
ludzi oraz poglądów, które reprezentowali i nie była pewna, czy chce
kiedykolwiek zrozumieć.
W końcu paznokcie Astorii wyschnęły, a ta zabrawszy
koszulę nocną, udała się do wspólnej łazienki dziewcząt. Vicky westchnęła z
ulgą i ucieszyła się z tej chwili spokoju. Na szczęście łóżka mają te cudowne,
grube zasłony. Siedziała chwilę bez ruchu, wpatrując się w drzwi i pogrążona we
wspomnieniach. Została z nich wybudzona przez ochrypły skrzek Wendigo, do
którego uśmiechnęła się z wdzięcznością. Był on prawdopodobnie jedynym
kardynałem, niezdolnym do śpiewu. Pasowali do siebie, oboje wybrakowani… Wstała
z rozmachem i podeszła do otwartej walizki. Uklękła na miękkim srebrnym
dywanie, położonym na środku pomieszczenia i wyciągnęła czarną, prostą
szkatułkę. Miała ona dla Vicky duże znaczenie, ponieważ mieściła w sobie cały
magicznie pomniejszony zbiór książek dziewczyny. Wstała i podeszła do biurka,
po czym położyła na nim szkatułkę. Ze zdziwieniem zauważyła lśniącą bielą kopertę,
ułożoną na środku ciemnego blatu. Była tam wcześniej? Mogła, w końcu dziewczyna
nie zwróciła dotychczas uwagi na biurko. Obok owej koperty leżała roztaczając
delikatną woń, biała chryzantema. Vicky wpatrywała się w jej podłużne płatki
niczym w wyjątkowo jadowitego węża, gotowego w każdej chwili zaatakować.
Uniosła powoli kopertę w stronę rzucającej zieloną poświatę lampa nad biurkiem
i odwróciła. Zadrżała, a oddech uwiązł jej w gardle.
- To niemożliwe – powiedziała szeptem i delikatnie
przejechała palcem po nakreślonym czerwonym atramentem napisie „Victorie”.
„Jestem Vicky. Vicky, do cholery!” – krzyknęła w
myślach i drżącymi dłońmi otwarła kopertę, wyciągając z niej zapisaną, również
czerwonym pismem, kartkę. Zamknęła oczy i spróbowała zebrać myśli. To nie może
dziać się naprawdę, to musi być jakiś wyjątkowo kiepski żart. Pewnie ktoś
dowiedział się o jej przeszłości i postanowił wpleść ten wątek do otrzęsin.
Tak, z pewnością o to chodzi.
Wmawiając sobie taki scenariusz, uchyliła powieki i
z determinacją zaczęła czytać. Z każdym kolejnym słowem, czuła się coraz
słabiej. Mimowolnie cofała się do tyłu, aż w końcu potknąwszy o fotel, usiadła
na nim z impetem. Szeptała, że to niemożliwe. Że on przecież nie żyje. Że sama
widziała jak ginął. I wreszcie, że to nie dzieje się naprawdę, że to tylko zły
sen. Orle pióra w powieszonym nad łóżkiem Łapaczu Snów, zdawały się szyderczo
poruszać, oznajmiając wszem i wobec, że o żadnym koszmarze nie może być mowy. Wypuszczony
z dłoni list, upadał powoli, by wreszcie opaść na srebrzystych włóknach dywanu.
Zapisane krwią litery układały się w słowa, a te w zdania, zwiastujące zupełnie
nowy początek.
Ukochana!
Wybacz, te marne przedstawienie. Oni chcieli
nas rozdzielić, a ja nie mogłem na to pozwolić. Teraz, gdy myślą, że to koniec możemy w spokoju zająć się sobą.
Tak bardzo za Tobą tęskniłem.
Każda
chwila spędzona bez Ciebie była udręką. Marzę by znów poczuć zapach Twoich włosów, przejechać dłonią po krzywiźnie Twoich pleców,
spojrzeć w
Twoje pełne miłości
oczy.
Szukam kolejnego prezentu dla Ciebie. Musisz
jeszcze trochę na niego poczekać, ale uwierz, nie zawiedziesz się.
Ach, Najdroższa! Dla Ciebie mógłbym
zrobić
wszystko. To dla Ciebie zbieram kwiaty. To Tobie ofiarowuję
serce. To z Tobą chcę być aż, po kres naszych dni. Naszych, ponieważ
Ukochana, pragnę spędzić z Tobą każdą chwilę mojego życia, aż do momentu kiedy przyjdzie nam umrzeć.
Wtedy odejdziemy Razem. Zawsze będziemy Razem. Tylko Ty i Ja.
Już niedługo znów się ujrzymy. Oczekuj mnie.
Twój na zawsze, S.
* Terry Pratchett
„Wyprawa czarownic”;
*****
Wstawienie tego
rozdziału zajęło mi trochę… Trochę ponad pół roku. Nie wiem czemu, może po
prostu pośpieszyłam się z publikowaniem wstępu i nie byłam jeszcze gotowa, by
udostępnić cokolwiek więcej. Teraz jestem. Następny rozdział ukaże się dużo
szybciej. Dziękuję, tym którzy to czytacie. I przepraszam, że musieliście tyle
czekać.